sobota, 17 marca 2012

O naszych i planach i balijskości w ogóle

Minął już drugi miesiąc od czasu, kiedy wyjechaliśmy z Polski. Ponieważ nie zawsze możemy wysyłać regularne e-maile o tym co się u nas dzieje, postanowiliśmy więc napisać teraz o postępie naszej podróży, o planach i problemach.  Jesteśmy teraz na Bali i głównie zajmujemy się poszukiwaniem domku z bali na Bali, w którym chcielibyśmy osiedlić się na dłużej. Nie jest to tak proste jak mogłoby się nam na początku wydawać, dostępne są, jak na razie, tylko luksusowe wille, albo domy znacznie przekraczające nasz budżet. W poszukiwaniu domku przemieszczamy się trochę po różnych częściach wyspy, wszędzie zatrzymując się na kilka dni i rozglądając po trochu. Oczywiście poszukiwanie miejsca do mieszkania nie jest jedynym naszym zajęciem tutaj. Co prawda z punktu widzenia osób, których codzienne zajęcia są bardziej określone przez konkretne obowiązki, może wydawać się, że nie robimy tu zupełnie nic. Przyjeżdżając do nowego miejsca, najpierw szukamy jakiegoś odpowiadającego nam hotelu, potem miejsca, gdzie będziemy mogli jeść śniadania i obiady, później poszukujemy miejsc, w których jest wi-fi i takich, w których będzie można miło spędzać czas nie robiąc nic, albo przyglądając się pojawiającym się i znikającym ludziom. Takie proste, oczywiste i codzienne czynności jak spanie, jedzenie, czy nawet odpoczynek nie są już tak proste w niecodziennym i nowym miejscu. Nie jest to oczywiście jakaś szalenie ciężka praca, ale wystarczy za zajęcie dla dwóch osób na wakacjach, szczególnie jeżeli dodać do tego klimat, który dla nas – nieprzyzwyczajonych do upałów – zdaje się dwa razy bardziej zniechęcający do większego wysiłku.
Teraz jesteśmy dokładnie w Kucie, czyli plażowo – imprezowo – surferskim  kurorcie Bali. Szczególnie dla Australijczyków jest to miejsce częstych, wakacyjnych wypadów, bo mają po prostu blisko – przynajmniej ci z zachodniej części Australii. Oprócz Australijczyków jest też dużo Niemców; zarówno jedni jak i drudzy nie bardzo mogą narzekać na małe zarobki, które w tutejszych realiach są nawet bardzo wysokie. Dzięki takim właśnie turystom, w takich właśnie miejscach jak Kuta, wszystko jest oczywiście bardzo ‘tanie’ – tak przynajmniej twierdzą sprzedawcy, hotelarze i restauratorzy. Ostatnio miła, starsza pani z bardzo lokalnego kiosku chciała nam sprzedać wodę po cenie 4 krotnie wyższej niż normalna, twierdząc, że to tanio. Podobnie hotele – cena, która w innych częściach kraju jest zawrotna – tutaj jest tylko określana jako tanio. Nie chcielibyśmy dominować tego opisu odniesieniami do cen i pieniędzy, ale jest to jeden z elementów naszych zmagań i problemów, na które napotykamy. Staramy się czasem – mając świadomość, że zupełnie niepotrzebnie – tłumaczyć  napotkanym, acz rozmownym mieszkańcom takich miejsc, jakie są naprawdę ceny w Indonezji i że ‘tanio’ tanio nie równe. Oczywiście nie jest to żadna rewelacja, ani odkrycie i spostrzeżenie, że turystyka, a turyści bezpośrednio, degradują miejsca, w których się pojawiają, to jednak tutaj doświadczamy tego bezpośrednio i wydaje się, że nie sposób tego nie dostrzec.  Widać jednak na przykładzie wielu, że można tego nie dostrzec, choć efekt jaki turyści wywierają na Bali subtelnością można by porównać do walca drogowego. Albo przysłowiowego słonia w składzie porcelany. To też nie żadne odkrycie, ale niebawem po porcelanie pozostanie już tylko stłuczka i artefakty dla przyszłych pokoleń. Ale to spokojnie-  jeszcze kilka sezonów. Trudno jest nam się pogodzić często z takim zachowanie i podejściem turystów, dobrym przykładem jest tu wybór miejsc, w których turyści jadają posiłki. Choć nie brakuje tu lokalnych warunków, restauracji i barów, w których za niewiele zjeść można pyszne, świetnie przyrządzone potrawy – balijskie i autentyczne do przesady - to nie ma w takich miejscach turystów w ogóle. Jest ich za to mnóstwo w kosmopolitycznych lokalach, często tych wskazanych w przewodniku, które z daleka krzyczą do turysty, że są AUTENTYCZNE, BALIJSKIE, LOKALNE i COOL, choć w rzeczywistości wcale takie nie są. W ogóle zauważamy, że balijskość (czymkolwiek była) jest słowem wytrychem i chwytem marketingowym, który wabi rzesze zachodnich turystów spragnionych autentyzmu. Autentyzmu, który jednakże popić można jakimś kolorowych drinkiem z parasolką i zagłuszyć hitami MTV, który  bezwzględnie trzeba sfotografować i zamieścić na Facebooku.
Oj, ale się zrobiło narzekająco, nie to nie narzekanie, to protest! To ciągłe uświadamianie sobie, że może lepiej, gdyby ludzie nie podróżowali i siedząc w domu tylko myśleli sobie, o tym, że gdzieś tam daleko, za siedmioma górami, żyją jacyś inni ludzie, są jakieś piękne krainy i odmienne zwyczaje.
A tak poza tym to chyba troszkę odbiegliśmy od pierwotnego i planowanego tematu tego wpisu, ale to już temat na kolejny post.

1 komentarz: